IRELAND


Przyleciałam na tę zimną wyspę prawie 8 miesięcy temu i od tego czasu jestem oficjalnie (tymczasową) emigrantką. Nie sądziłam, że kiedykolwiek mnie to spotka i broniłam się rękami nogami, nie dlatego, że jestem patriotką - daleko mi do tego - ale dlatego, że lubię miejsce, w którym mieszkam i pracuję w Polsce, moje osoby i rzeczywistość - nawet jeśli jest ciężka. Ale zdałam sobie sprawę, że to tylko przyzwyczajenie i można być szczęśliwym wszędzie, jeśli niesie się to szczęście ze sobą. 
Życie jest tutaj łatwiejsze pod względem finansowym, za to pogoda nas nie rozpieszcza. Jest zimno, wietrznie i pada. Chociaż ostatni tydzień był w całkiem polsko-wiosennym stylu, pełen słońca i kwitnienia.

Możliwe, że napiszę więcej o tym jak się tu żyje, jeśli ktoś będzie chciał. 
Ja skupiam się na zwiedzaniu - na co nie ma za dużo czasu i środków, kiedy się jest początkującym emigrantem, ale robię co mogę. Więc małe rzeczy. 

HOWTH

Ireland's Eye

Howth to cypel w morzu w hrabstwie Dublin, jedzie się tam kolejką DART około 30 minut i przejażdżka w dwie strony kosztuje około 5 Euro.


Cypel jest owalnym pagórkiem otoczonym klifami, wzdłuż których zbudowano ścieżki turystyczne i można cypel obejść dookoła spacerkiem podziwiając widoki. Zwłaszcza, kiedy nie siecze poziomo irlandzkim deszczem. W porcie można załapać się na rejs wokół pobliskiej wyspy Ireland's Eye, rejs trwa około 40 minut i kosztuje 10 Euro od osoby, warto, można zobaczyć foki, które mieszkają na wybrzeżu i często żebrzą o jedzenie :)


Po spacerze wokół cypla i rejsie warto iść zjeść coś dobrego (np Fish and Chips) w jednej z restauracji czy pubów, których jest tu całe mnóstwo. Legendarne i bardzo irlandzkie Fish&Chips kosztuje od 8-15 Euro. Jeśli wolisz Chips (Chips to frytki, czipsy to crisps) bez Fish to muszą być Chunky Chips with Salt and Vinegar - czyli grube frytki z octem i solą - brzmi nieciekawie, jak to frytki z octem? Ale smakuje bosko i nie ma nic lepszego o 2 w nocy po 5 pintach Guinness'a w pobliskim pubie.


O Irlandzkim jedzeniu napiszę osobnego posta, będzie o Irish Breakfast oczywiście między innymi, ale dziś - Howth.

Więcej zdjęć TUTAJ.
W przerwie na lunch znalazłam dzisiaj nasza rajską plażę :)
Palau Gaya - Borneo.

Spodziewałam się że Hong Kong będzie bardziej jak Singapur, a w Singa było dość spokojnie, bez dzikich tłumów i gorączki na ulicach. Myliłam się bardzo.
Hong Kong jest miastem które pulsuje życiem. Światła, wieżowce, "garnitury", ulice, uliczki, pięknie! Jest takim dużo bardziej cywilizowanym Bangkokiem. I dużo czystszym.
Przylecieliśmy wieczorem i z lotniska wzięliśmy taksówkę, która ponieważ jesteśmy w czwórkę nam się opłacała, i przejechaliśmy całe miasto rozdziawiając gęby aż do Nathan Road i budynku Mirador Mansion, w którym mieścił się nasz - i wiele innych - hostel Lily Garden. Niewiele mający wspólnego z liliami i ogrodem. Budynek jest olbrzymim blokiem mieszkalnym z placem w środku, na który wychodzą balkony z suszarkami do prania. Windy podzielone są na te, które jeżdżą na piętra parzyste i te, które jeżdżą na piętra nieparzyste. Całkiem to logiczne. Niektóre z wind jeżdżą tylko na niektóre piętra poza tym, np na 5, 7, 11 i 23. Udało nam się nie zgubić. W przewodniku napisali że takie budynki pełne są zagubionych "backpackers" prawda to :)
Nasz pokój w Lily Garden miał dwa duże i dość wygodne, bo twarde łóżka dwuosobowe, maleńką pseudo łazienkę, w której kibelek znajdował się POD prysznicem, tak, serio. I brak było okien. Zarówno w pokoju, jak i w łazience. Klima darła się wniebogłosy, że nie dało się spać, przy wiatraku też się nie dało bo zgrzypiał. No cóż. Na nic lepszego nas nie było stać! Z powodu braku okien obudziliśmy się pierwszego poranka o 9:00 wielce tym faktem zaskoczeni.
Założyliśmy, że Hong Kong będzie bardzo drogi i takiż był. Ale znowu, podobnie jak w Singapurze - jak porównaliśmy ceny z naszymi absurdalnymi polskimi cenami, to okazało się że aż tak drogo nie jest. Przycisnęliśmy więc pasa trochę tylko i np zamiast codziennego obżarstwa u hindusa, jedliśmy chińskie makarony w 7eleven. Całkiem zjadliwe jak na chińskie zupki. Jednego dnia zaszaleliśmy bardziej i w drodze powrotnej z Temple Street i słynnego night market zasiedliśmy w lokalnej knajpce z kuchnią - jak to Agnieszka jubilatka (30 lat stuknęło jej tego dnia w Hong Kongu!) określiła; jakby ktoś zrzucał w niej węgiel przez dwa lata - i tam zjedliśmy w końcu jak ludzie, jakieś ostrygi, ryby i inne makarony z orzechami. Plusem było to, że byliśmy jednym z ostatnich gości i pan kucharz pozbierał z kuchni co mu zostało, dorobił co nieco i nakrył do stołu dla wszystkich pracowników. Skoro oni to jedli, to nam nie mogło zaszkodzić. No i Singa! Genialne piwo z Singapuru, które towarzyszyło nam wszędzie.
Pierwszego dnia nie posłuchaliśmy wujka Mario i nie kupiliśmy biletów on-line na kolejkę 360 jadącą do wielkiego buddy; no dobra, nie do końca tak było, po prostu o tym zapomniałam :) Była to jedyna rzecz, jaką zapomniałam załatwić z mojej strony, więc proszę się nie czepiać :) No i staliśmy w tej kolejce - a była niedziela - 2 bite godziny... Warto było, wycieczka kolejką jest mega! Jedzie się długo, widoki na prawdę niesamowite, zwłaszcza budda na pagórku. Miejsce świetne, budda olbrzymi. Cielaki przechadzające się pomiędzy pielgrzymami i turystami no i jedzenie. Tym razem kiełbasa z (nie, to nie był pies) i kulki rybne na patyku z głębokiego oleju.
Zjeżdżaliśmy "na dół" już po zmroku, podziwiając po raz kolejny z rozdziawionymi gębami panoramę miasta. Przespacerowaliśmy się na Aleję Gwiazd na pokaz świetlno-laserowy, dużo fajniejszy niż w Singapurze i tanecznym krokiem poszwendaliśmy się pośród tych kolorowych ulic i naganiaczy sprzedających "copy bags" i "copy watches".
Następny dzień mieliśmy na ciąg dalszy szwendania i Wiktoria Peak, bo na Macao już nam nie starczyło dularów niestety. Cóż. Trzeba tam po prostu wrócić.
Żeby zobaczyć jak najwięcej w tempie ekspresowym pozwoliliśmy się złowić naganiaczowi Big Bus i zostaliśmy na jeden dzień wzorowymi turystami, tylko opasek All Inclusive nam brakowało. Big Bus to turystyczne, piętrowe, czerwone autobusy okrążające miasto w kilku trasach, wykupując bilet na taki Bus, można wsiadać przez 24 lub 48h na dowolnym przystanku ile razy się chce, jeździć ile się chce, plus otrzymuje się bilet na prom z wyspy i na wyspę, wstęp na The Peak i 20 minutowy rejs kuterkiem rybackim po zatoce. Jak się ma mało czasu - całkiem wporzo oferta.
My mieliśmy tylko ten dzień, więc objechaliśmy wyspę dookoła i nie zdążyliśmy już na ostatni nocny kurs po mieście, więc tylko przepłynęliśmy promem zatokę i kiedy nogi wchodziły nam już w d... od przemierzania tych obłędnie kolorowych ulic z ciężkim sercem pozwoliliśmy sobie na odpoczynek.
Kiedy ostatniego dnia z plecakami szukaliśmy przystanku, z którego odjeżdżał nasz autobus na lotnisko, spotkaliśmy jeszcze naszego ulubionego naganiacza "Copy hand bags! Copy watches!" i zaczepił nas jak co dzień z szerokim rozbrajającym uśmiechem "Still no?" Odpowiedzieliśmy zgodnie "No!" na co jak dobry sprzedawca dopasowując się do sytuacji i oceniając nasz stan zewnętrzny jako zwyczajnych backbackers zakrzyknął za nami jeszcze "Bus ticket maby!?" :D
Hong Kong opuszczaliśmy w chmurach, mgła zasłaniała nam widok na pagórki i zatoki i tym ciężej było wyjeżdżać, że mieliśmy świadomość, że przed nami jeszcze tylko dwa dni w Kuala Lumpur, pakowanie, długie godziny w samolotach i...

WIĘCEJ ZDJĘĆ Z HONG KONGU: MIASTO oraz PO LIN MONASERY
Mee Goreng z nie całkiem martwymi krewetkami, które przyglądały się nam podejrzliwie :)

Mee Goreng z kurczakiem.
Night Market, ten z grillami. Jest jeszcze jeden, na którym gotują.



Różowe olbrzymie namioty.

Stylowa zastawa.

Najlepsza ryba, jaką jadłam w życiu!

I krab prosto z morza na grila.


Grillowany kurczak

Targ warzywny, na którym kupiliśmy 5kg owoców, z osławionym DURIANEM na czele, zjedliśmy wszystko z wyjątkiem tego ostatniego :)



Kota Kinabalu Marina
Na Borneo lecieliśmy z przygodami.
Ale po kolei.
Ponieważ po jednodniowym przystanku u Marthy, praniu i  przepakowywaniu musieliśmy zjeść śniadanie w naszej ulubionej knajpce u Mosina co też zrobiliśmy - nagle zaczęliśmy się spieszyć, a na lotnisko mieliśmy 60km. Zjawiliśmy się na Self Check In 55 minut przed odlotem, czyli 5 minut za późno. Ustawiliśmy się więc w kolejce do zwykłych Check In'ów i po 10 minutach idiota z budki powiedział nam, że nie zdążymy. Szczegół, że chcieliśmy odprawić się dokładnie "na styk", czyli 49 minut przed odlotem. Dureń się uparł i zostaliśmy w dupie. Terminal LCCT jest poza tym tak mały, że przejście z Check In i odprawę do bram trwa jakieś 7 minut, łącznie z kupieniem wody na bezcłówce.
No ale weź tu kłóć się człowieku z idiotą.
Musieliśmy przebukować lot. Kolejny był za dwie godziny z dopłatą 240 ringgitów za osobę!  A jeszcze kolejny o 17:15 za 160 ringgitów dopłaty. Wybraliśmy tańszy lot i zadekowaliśmy się na lotnisku na kolejne 5h... Przynajmniej lecieliśmy na hot seats, czyli tych wygodniejszych siedzeniach w Air Asia, gdzie ma się więcej miejsca na nogi. Szał. Niestety dotarliśmy na wyspę dopiero przed 20:00.
Bardzo miły pan taksówkarz zaprosił nas do swojego busa i za RM40 zawiózł do Tune Hotel znajdującego się na 1 Borneo, czyli na drugim końcu cudownego miasteczka Kota Kinabalu. Hotel był dużo gorszy niż ten na Penang, ale przynajmniej łóżka mają super-wygodne! Najtańsze piwo w sklepie RM12. Drogo.
Nasz miły kierowca busa pokazał nam gdzie w centrum są Night Markets, dwa wielkie targi z jedzeniem, otwarte od 18:00 do 00:00. Na jednym króluje grill, na drugim gotują. Wybraliśmy się na ten pierwszy następnego dnia, zaraz po tym jak na jednej z plaż wyspy Pulau Gaya spaliło nas słońce.
Palau Gaya i nasza Rajska Plaża
Twierdza "Rudy 102"

"Ze śmiercią jej do twarzy" czyli speedboat


Zerwaliśmy się jak co rano wcześnie przed południem i za RM1 (słownie: jeden ringgitt)  zajechaliśmy autobusem dla lokalnych do centrum. Taksówka na tej trasie kosztuje 20-30 ringgitt. Można też płacić w bananach (żarcik wyjaśni się później). Zjedliśmy genialne śniadanie, standardowo już u hindusa, bo tanio i pysznie, i poszliśmy na przystań jak z bajki, szukać łodzi, która przeprawiłaby nas na Gaya. Na przystani znajduje się coś na kształt dworca łódkowego i kiedy się wchodzi do poczekalni, naganiacze-zachwalacze wołają że swoich budek zapraszając do siebie. Dzieje się tak za każdym razem kiedy otwierają się drzwi. Wybraliśmy pierwszego z brzegu przewoźnika i za RM23 od osoby popłynęliśmy motorówką mieszczącą do kilkunastu osób na naszą wyspę, wcześniej wysadzając innych podróżnych na bardziej komercyjnych wysepkach.
Pulau Gaya jest wyspą, na którą płynie się żeby posurfować albo iść w dżunglę i dlatego rajską plażę - niezupełnie taką, jak z filmu z DiCaprio :D - mieliśmy na wyłączność.
Raj.
Wprawdzie plaże na Gaya są chyba tylko sporadycznie sprzątane i gdzieniegdzie walały się śmieci wyrzucone przez morze, to obserwujące nas na każdym kroku kraby i głośna dżungla wyciągająca ku nam liście wynagrodziła mam tę małą niedogodność. Przez następne 4 godziny naszym jedynym problemem było, czy fort z piasku ma być kwadratowy czy okrągły. Powstał Rudy 102 :P
Baliśmy się trochę, że przewoźnik może sobie o nas zapomnieć w drodze powrotnej, zwłaszcza że kiedy wypływaliśmy dwa razy ostrzegał nas przed wężami, a lokalnie zajmujący się hotelem  mieszczącym się w chatach na palach pan nie chciał nam sprzedać wody do picia bo mu rzekomo nie wolno i tylko rezydentom może.
O umówionej 16:00, spaleni na skwarki zadekowaliśmy się na pomoście w oczekiwaniu na łódkę. Tu okazało się że jeden z plażowych krabów zaprzyjaźnił się z moją torbą i nastąpiła akcja ratunkowa zakończona sukcesem i uwolnieniem pasażera na gapę. Łódka na szczęście przypłynęła i bezpiecznie - chociaż pan, który ją prowadził na pewno miał w rodzinie jakiegoś taja z tuktukiem - zabrała nas spowrotem na główną wyspę.
Kota Kinabalu jest tak uroczym miastem, że człowiek czuje się tu jak w domu.
Wieczorem, nasmarowani grubą warstwą żelu z aloesu, jako nowa rasa człowieka: "człowiek różowy niemyślący" stanowiliśmy nie lada atrakcję wśród lokalnych. Poza tym niewielu tu turystów. Pierwsze miejsce, w którym nie spotkaliśmy Polaków, a i białych twarzy niewiele.
Autobusy z naszego hotelu nie jeździły już tak często do centrum, więc taksówką pojechaliśmy na Night Market, bo okazji zjedzenia świeżej ryby z grilla nie można odpuścić. Taksiarz nie mówił po angielsku i wysadził nas pod jakimś sklepem wskazując bliżej nieokreślony kierunek. Łaski bez. Napotkani turyści z Hong Kongu wskazali nam inny aż w końcu miła pani przy pomocy swojego 10-letniego syna, mówiącego po angielsku wskazała nam kierunek a w międzyczasie pojawił się bus robotniczy i za RM1 od osoby przewiózł nas pół dzielnicy i wyrzucił pod samym Night Market.
Tam pośród gęstego dymu z wielu grillów, stąpając po spływającym krwią morskich żyjątek chodniku nabrzeża, wybrałyśmy z Agą dla siebie po różowej rybie, a Bartek - kraba. Pan sprzedawca polewając sowicie naszą kolację sweet chilli grillował ją specjalnie dla nas. Zamówiliśmy standardowo już fresh lemon ice tea i standardowo dostaliśmy ją w plastikowych kubkach.  Dostaliśmy plastikowe talerze (wszystko to wielokrotnego użytku, myte "na zapleczach" w dużych misach. Talerze tym razem były przywdziane w foliowe woreczki, ja dodatkowo dostałam rybę na szarym papierze. Zjedliśmy wszystko rękami - dostaliśmy też imbryczek z wodą do umycia rąk - jak większość. Była to najlepsza ryba jaką jadłam w Azji, kosztowała 10 ringgitt.
Wracając przez targ z owocami nakupiliśmy arbuzów, ananasów i takich małych słodkich bananów i w końcu skusiliśmy się na Duriana. Owoc, którego nie ma w Polsce, bo nie znosi podróży a dodatkowo nie wolno go przewozić w środkach komunikacji miejskiej z tej prostej przyczyny, że śmierdzi jak... no taka kolekcja starych skarpet z bździnami i kto wie czym jeszcze... Z durianem jest tak, jak ze słynnym dysonansem menela: kiedy durian jedzie taksówką, to i taksówka jedzie durianem.
Zapakowaliśmy się jednak z czarnym zawiniątkiem do taksówki, udając że nie wiemy o co chodzi, wcześniej chcieliśmy zapłacić panu taksówkarzowi bananami, ale na szczęście miał dobry humor i za RM20 i cztery banany zawiózł nas pod hotel. Joanna w tym czasie odsypiała plażowanie ze spalonymi na raczka plecami.
Nie chcieliśmy ryzykować wydalenia z hotelu, postanowiliśmy zjeść zakazany owoc na zewnątrz, ale uczta nie trwała długo, bo tego się jeść nie da :D

Następnego dnia unikając słońca niczym wampiry,  przemknęliśmy miejskim autobusem do centrum na śniadanie u hindusa - jestem dość pewna, że ten rósł nie był tylko z kury - i na lotnisko...
Kierunek: Hong Kong ;)

Przylecieliśmy do Bangkoku przed południem w piekący słońcem dzień.  Wylądowaliśmy na Don Mueang International Airport i nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom! Arrival na tym międzynarodowym lotnisku to głęboko komunistyczna dziura wyłożona wyblakłym i rozklejającym się linoleum.
Bosko :D Welcome to Bangkok! 
Z ciekawości skierowaliśmy się do firm taksówkowych, w jednej w ogóle nie mieli taksówki dla nas a w drugiej mieli tylko busa za 400 Baht od osoby [czyli w sumie 1600BHT = 160zł]. Hej! Tu miało być tanio!
Poszliśmy więc "skywalkiem" - rozlatującą się kładką z sufitem ze zwisajacych niebezpiecznie nad naszymi głowami kawałkami płyt z niewiadomoczego - na dworzec kolejowy. Udało mi się wymienić $20, Agnieszka nie miała tyle szczęścia, bo miała lekko podniszczone czyli zwyczajnie użytkowane banknoty, które są tu całkiem bezużyteczne. Dzięki wujkowi Mario mieliśmy na szczęście "nówki".
Bilet na pociąg: 20 Batów od osoby, czyli mniej niż 2zł. Pociąg wspaniały! Głośny, trzeszczący, chyboczący się na torach, brudny i pełny, ale nikt nie wpadł. Oczywiście przegapiliśmy naszą stację. Mieliśmy wysiąść na Samsen, ale nazwa stacji znajduje się sporo od peronu i widoczna jest jak już pociąg odjeżdża... nie no, jasne, mogliśmy wyskoczyć. Następna stacja - nie stacja, bo pomiędzy stacjami taka stacja... też jest w dzielnicy Samsen i to w sumie nie jest stacja tylko tak ot pociąg się zatrzymuje koło skrzyżowania i ludzie wysiadają jeśli czują taką potrzebę. My czuliśmy. 
OK. Samsen i co dalej. Tajowie mówią bardzo źle po angielsku, mają silny akcent, ciężko ich zrozumieć ale są bardzo rozmowni. Poadto trzeba przez grube sito przesiać to, co mówią i zawsze ale to bezwzględnie zawsze targować się! Nieprawdą jest też ze nie ma angielskich nazw ulic i miejsc. W świątyniach i jakiś bocznych uliczkach człowiek się zgubi, to prawda, ale wszystkie główne ulice i atrakcje mają małymi literami angielskie nazwy. 
Z naszego skrzyżowania, na którym wyrzucił nas pociąg musieliśmy dostać się jeszcze do hotelu (Roof View Place Hotel, Soi Samsen 6 - rewelacyjny hotelik z czystymi pokojami, świeżą pościelą, klimatyzacją, śniadaniem i wszystkim co tylko trzeba, plus vis a vis salon masażu, nasz mały luksus). Zapytaliśmy wiec miejscowych - minęliśmy człowieka-muchę bo nie wiem jakie on ma moce a mógł być niebezpieczny i bardzo miła pani u której kupiliśmy lody zaangażowała kilku sąsiadów i znaleźli nam taksówkę. Różową
Do hotelu nie było daleko, pan taksiarz nawet nie zdarł z nas - opłaca nam się zazwyczaj jeździć taksówkami, bo jesteśmy w czwórkę, w Bankoku jednak często liczy się od osoby. 
Rozpakowaliśmy się w naszych miłych dwuosobowych pokoikach i poszliśmy z buta na Khao San Road - targ z wszystkim, od genialnego jedzenia zaczynając poprzez ubrania, drobiazgi, biżuterię na studiach tatuażu kończąc. Zjedliśmy bardzo pikantne COŚ popiliśmy prawdziwym smoothies np z Dragonfruit'a po 30 batów i zakończyliśmy wycieczkę wysypiając się jak przedszkolaki w naszym klimatyzowanym raju. Prawdopodobnie Singa - singapurskie piwo po około 60 batów mam pomogło :)

Następnego dnia dopadł nas tuk-tuk rush (tuk-tuk to jedyny w swoim rodzaju środek transportu występujący tylko w Bangkoku, na jego kształt składa się kawałek motorka z zadaszoną przyczepką mieszczącą od jednej do pięciu osób. Popyla się tym pomiędzy samochodami zdychając na zaczadzenie smogiem, lub na zawał serca. Im bardziej chromowany, różowy i kolorowy tuk tuk z wstążkami, tym wypaśniej.) Przy pomocy szemranej umowy z naganiaczem Bill'em, który miał szemraną umowę z tuktukarzami i razem mieli szemraną umowę z lokalnymi krawcami i sklepami, zdołaliśmy objechać pół miasta z postojami za 20 batów za całą naszą czwórkę, dwoma tuktukami. Umowa była taka, że pomiędzy atrakcjami musimy odwiedzić luksusowe sklepy i spędzić w każdym co najmniej 10 minut, nie musimy nic kupować, a wtedy kierowca dostaje kupon na darmowe paliwo...  
Tym cudacznym sposobem zaliczyliśmy godzinny "rejs" łodzią po rzece Menam, świątynię Lucky Buddha, oraz świątynię której nazwę muszę sprawdzić, na koniec zostaliśmy wyrzuceni pod wspaniałą GOLD MOUNTAIN.
Rejs rzeką kosztował nas 500BHT od osoby, zakładam za zdarli z nas ale była to w sumie najdroższa atrakcja w Bangkoku. Wstęp do świątyń kosztuje w granicach 50-100BHT, często jednak są zupełnie darmowe.
Na rzece kupiliśmy od pływającej swoją maleńką łudeczką sprzedawczyni Singa po stówie i rządziliśmy tym sposobem pośród turystów idiotów :D było cudownie! Piwo było warte swojej ceny! Dostałam od pani sprzedawczyni najbrzydszego "złotego" słonia pod postacią breloka. Od innej pani kupiliśmy chleb dla ryb i radochy było coniemiara! U nas karmi się gołębie, w tajlandii ryby...
Później panowie wysadzili nas pod Gold Mountain - inkasując umówione 20 batów (2zł i ani grosza więcej), olbrzymia świątynia buddyjska z której dachu  podziwialiśmy miasto tętniące manifestacjami, których odbywało się kilka równocześnie.
Pytałam kilka napotkanych osób o co chodzi, ale wszyscy nas zbywali. Nikt nie miał ochoty dzielić się swoimi sprawami z obcymi. Nasz recepcjonista powiedział nam później, że nie wie o którą demonstrację nam chodzi bo ciągle ktoś strajkuje i tak w ogóle to jego mama wie lepiej!
Zrezygnowaliśmy z moto-taksówek (pan motocyklista plus pasażer ew. dwoje dzieci, ew. pół tony dowolnego towaru) i innym tuktukiem wróciliśmy na Khao San w celu pożarcia najlepszej kurczakowo-czosnkowej zupy EVER!
Tego wieczoru mój staruszek Canon eos 40D zakupiony w marcu 2008 roku w USA, z uszkodzoną migawką i obtłuczony jak nieboskie stworzenie (między innymi przez Agnieszkę), odszedł w stan spoczynku. Po 5 i pół roku wiernej służby i bliskiej przyjaźni zachorował na error99 (migawka) i ma wakacje. Cierpię i robię zdjęcia pstryczkiem Joanny.

Rankiem dnia następnego zerwaliśmy się skoro świt w południe i po wynegocjowaniu ceny u taksiarza na zadowalającą (kolejna różowa taksówka) pojechaliśmy do wspaniałej świątyni Wat Arun (50BHT) na której szczyt prowadzą tak strome schody, że niektórzy odpuścili sobie (między innymi ja). Spędziliśmy tam dość dużo czasu ponieważ świątynia jest olbrzymia i piękna. 
Przeprawiliśmy się przez rzekę po około 3BHT (0.30zł) za osobę i poszliśmy do świątyni Wat Pho (100BHT) czyli leżącego buddy. Och! Widziałam zdjęcia tego buddy, niby wiedziałam jak wielki jest ale samo doświadczenie spotkania z tym gigantycznym posągiem przeszło moje najśmielsze oczekiwania! I ma linie papilarne na stopach z masy perłowej. 
Ponieważ zgłodnieliśmy, a w China Town mają podobno najlepsze owoce morza, pognaliśmy tam tuktukiem i w bocznej uliczce wszamaliśmy krewetki, by wcześniej z buta pozwiedzać dzielnicę.
Kolejny tuktuk zabrał nas w miejsce będące kwintesencją Bangkoku - dzielnicę Patpong. Przespacerowaliśmy się więc uliczką wzdłóż której swoje usługi różne świadczyli panowie tytuując się romantycznie jako: Thai Boys, Best Thai Boys, Strong Thai Boys itp.
Ulica burdelowa główna jest natomiast okolona z dwuch stron nocnymi klubami takimi jak Strong Pussy, Thai Pussy itp, środkiem natomiast wrze handel i wyzysk na turystach. Jeśli nie umiesz lub nie lubisz się targować, nic tu nie kupuj. Ceny wyjściowe są kilkakrotnie wyższe. Kupiłam tu okulary "oryginalne podróbki" Prady za 480 batów, a kosztowały wg sprzedawcy 800. I tak pewnie przepłaciłam. Nie umiem w tym słońcu funkcjonować bez okularów słonecznych, a moje ulubione Biju Bridget pochłonęła Golden Mountain.
Pozaglądaliśmy do pootwieranych na ościerz klubów, ale żadnych ewidentnych dowodów obecności w nich słynnych tajskich lady-boys nie zauważyłam. Niektóre z tancerek miały spódniczki i według mnie mogły mieć tam wszystko. If you know what I mean :D
Standardowo już zakończyliśmy dzień na Khao San, smażonym skorpionem i wydawaniem ostatnich pieniędzy oraz boskimi smoothies.
W dniu naszego powrotu do Kuala Lumpur mieliśmy jeszcze w planie muzeum figur woskowych Madame Tussauds jedno z kilku na świecie i równocześnie najtańsze, zwłaszcza jeśli kupuje się bilety online i na "early bird". Jeden bilet wtedy kosztuje niecałe 50zł. Early Bird oznacza, że zwiedzać można pomiędzy 10:00 a 12:00. 
Złapaliśmy taksówkę (różową) na lotnisko Don Mueang (Departures wygląda sto razy lepiej niż Arrivals) i tyle nas widzieli :)

Anegdota o New Jersey. 
Na dworcu kolejowym poznaliśmy samotnie podbijającego Azję podróżnika z New Jersey - Justin'a.
Roznawialiśmy o dupie marynie aż trafiło na temat ustroju plitycznego w Tajlandii. Wstyd się przyznać, ale nie wiedzieliśmy oboje co oni tu mają. Powiedziałam, że po lotnisku i dworcu sądząc (za naszymi plecami, pół metra od nas przechadzała się rodzina szczurów) wygląda to jak komunistyczna Polska.
Justin zaczął się śmiać i zapytał: Are you feeling insecure? :D
Przysmak tajów spędzający sen z powiek turystów. "Spróbować, nie spróbować..." Jeden robal na spróbowanie kosztuje 10BHT, czyli mniej niż 1zł. Za zdjęcie płaci się tyle samo, chyba że ma się odpowiedni zoom :P
Mało Pisania, dużo zdjęć :)
Tajski McDonalds
To, co zostało z obiadu.
Smażone makarony.

Kokosowe niewiadomoco.
Wędzone kaczki, no chyba że gotowane w jakiś wymyślny sposób.

Wszechobecne szaszłyki, połowa jedzenia ulicznego sprzedawana jest na patykach.

To deser, nie kulki do kąpieli.

Jeszcze nie zgrilowane ośmiorniczki.

Zupa z kurzych dupek.

Nie zupełnie humanitarne traktowanie przyszłego jedzenia.

Sadzone jajka w postaci zminiaturyzowanej.

Cudowny deser!

Kolejna porcja czystego białka :)



Ryż z bardzo ostrym mięsem i trawą cytrynową.

Twardziel i jego porcja białka zamknięta w smażonym skorpionie.

Stoisko z najlepszymi świeżymi sokami i smoothies na świecie!

Ryż + coś

Zupa z kury z niewiadomoczym
Makaron w China Town.

Drogie [5-8zł] jak na tajskie warunki piwo.

Archiwum bloga