Budda, mango, ping pong i tuk tuk

by 02:10:00 0 komentarze
Przylecieliśmy do Bangkoku przed południem w piekący słońcem dzień.  Wylądowaliśmy na Don Mueang International Airport i nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom! Arrival na tym międzynarodowym lotnisku to głęboko komunistyczna dziura wyłożona wyblakłym i rozklejającym się linoleum.
Bosko :D Welcome to Bangkok! 
Z ciekawości skierowaliśmy się do firm taksówkowych, w jednej w ogóle nie mieli taksówki dla nas a w drugiej mieli tylko busa za 400 Baht od osoby [czyli w sumie 1600BHT = 160zł]. Hej! Tu miało być tanio!
Poszliśmy więc "skywalkiem" - rozlatującą się kładką z sufitem ze zwisajacych niebezpiecznie nad naszymi głowami kawałkami płyt z niewiadomoczego - na dworzec kolejowy. Udało mi się wymienić $20, Agnieszka nie miała tyle szczęścia, bo miała lekko podniszczone czyli zwyczajnie użytkowane banknoty, które są tu całkiem bezużyteczne. Dzięki wujkowi Mario mieliśmy na szczęście "nówki".
Bilet na pociąg: 20 Batów od osoby, czyli mniej niż 2zł. Pociąg wspaniały! Głośny, trzeszczący, chyboczący się na torach, brudny i pełny, ale nikt nie wpadł. Oczywiście przegapiliśmy naszą stację. Mieliśmy wysiąść na Samsen, ale nazwa stacji znajduje się sporo od peronu i widoczna jest jak już pociąg odjeżdża... nie no, jasne, mogliśmy wyskoczyć. Następna stacja - nie stacja, bo pomiędzy stacjami taka stacja... też jest w dzielnicy Samsen i to w sumie nie jest stacja tylko tak ot pociąg się zatrzymuje koło skrzyżowania i ludzie wysiadają jeśli czują taką potrzebę. My czuliśmy. 
OK. Samsen i co dalej. Tajowie mówią bardzo źle po angielsku, mają silny akcent, ciężko ich zrozumieć ale są bardzo rozmowni. Poadto trzeba przez grube sito przesiać to, co mówią i zawsze ale to bezwzględnie zawsze targować się! Nieprawdą jest też ze nie ma angielskich nazw ulic i miejsc. W świątyniach i jakiś bocznych uliczkach człowiek się zgubi, to prawda, ale wszystkie główne ulice i atrakcje mają małymi literami angielskie nazwy. 
Z naszego skrzyżowania, na którym wyrzucił nas pociąg musieliśmy dostać się jeszcze do hotelu (Roof View Place Hotel, Soi Samsen 6 - rewelacyjny hotelik z czystymi pokojami, świeżą pościelą, klimatyzacją, śniadaniem i wszystkim co tylko trzeba, plus vis a vis salon masażu, nasz mały luksus). Zapytaliśmy wiec miejscowych - minęliśmy człowieka-muchę bo nie wiem jakie on ma moce a mógł być niebezpieczny i bardzo miła pani u której kupiliśmy lody zaangażowała kilku sąsiadów i znaleźli nam taksówkę. Różową
Do hotelu nie było daleko, pan taksiarz nawet nie zdarł z nas - opłaca nam się zazwyczaj jeździć taksówkami, bo jesteśmy w czwórkę, w Bankoku jednak często liczy się od osoby. 
Rozpakowaliśmy się w naszych miłych dwuosobowych pokoikach i poszliśmy z buta na Khao San Road - targ z wszystkim, od genialnego jedzenia zaczynając poprzez ubrania, drobiazgi, biżuterię na studiach tatuażu kończąc. Zjedliśmy bardzo pikantne COŚ popiliśmy prawdziwym smoothies np z Dragonfruit'a po 30 batów i zakończyliśmy wycieczkę wysypiając się jak przedszkolaki w naszym klimatyzowanym raju. Prawdopodobnie Singa - singapurskie piwo po około 60 batów mam pomogło :)

Następnego dnia dopadł nas tuk-tuk rush (tuk-tuk to jedyny w swoim rodzaju środek transportu występujący tylko w Bangkoku, na jego kształt składa się kawałek motorka z zadaszoną przyczepką mieszczącą od jednej do pięciu osób. Popyla się tym pomiędzy samochodami zdychając na zaczadzenie smogiem, lub na zawał serca. Im bardziej chromowany, różowy i kolorowy tuk tuk z wstążkami, tym wypaśniej.) Przy pomocy szemranej umowy z naganiaczem Bill'em, który miał szemraną umowę z tuktukarzami i razem mieli szemraną umowę z lokalnymi krawcami i sklepami, zdołaliśmy objechać pół miasta z postojami za 20 batów za całą naszą czwórkę, dwoma tuktukami. Umowa była taka, że pomiędzy atrakcjami musimy odwiedzić luksusowe sklepy i spędzić w każdym co najmniej 10 minut, nie musimy nic kupować, a wtedy kierowca dostaje kupon na darmowe paliwo...  
Tym cudacznym sposobem zaliczyliśmy godzinny "rejs" łodzią po rzece Menam, świątynię Lucky Buddha, oraz świątynię której nazwę muszę sprawdzić, na koniec zostaliśmy wyrzuceni pod wspaniałą GOLD MOUNTAIN.
Rejs rzeką kosztował nas 500BHT od osoby, zakładam za zdarli z nas ale była to w sumie najdroższa atrakcja w Bangkoku. Wstęp do świątyń kosztuje w granicach 50-100BHT, często jednak są zupełnie darmowe.
Na rzece kupiliśmy od pływającej swoją maleńką łudeczką sprzedawczyni Singa po stówie i rządziliśmy tym sposobem pośród turystów idiotów :D było cudownie! Piwo było warte swojej ceny! Dostałam od pani sprzedawczyni najbrzydszego "złotego" słonia pod postacią breloka. Od innej pani kupiliśmy chleb dla ryb i radochy było coniemiara! U nas karmi się gołębie, w tajlandii ryby...
Później panowie wysadzili nas pod Gold Mountain - inkasując umówione 20 batów (2zł i ani grosza więcej), olbrzymia świątynia buddyjska z której dachu  podziwialiśmy miasto tętniące manifestacjami, których odbywało się kilka równocześnie.
Pytałam kilka napotkanych osób o co chodzi, ale wszyscy nas zbywali. Nikt nie miał ochoty dzielić się swoimi sprawami z obcymi. Nasz recepcjonista powiedział nam później, że nie wie o którą demonstrację nam chodzi bo ciągle ktoś strajkuje i tak w ogóle to jego mama wie lepiej!
Zrezygnowaliśmy z moto-taksówek (pan motocyklista plus pasażer ew. dwoje dzieci, ew. pół tony dowolnego towaru) i innym tuktukiem wróciliśmy na Khao San w celu pożarcia najlepszej kurczakowo-czosnkowej zupy EVER!
Tego wieczoru mój staruszek Canon eos 40D zakupiony w marcu 2008 roku w USA, z uszkodzoną migawką i obtłuczony jak nieboskie stworzenie (między innymi przez Agnieszkę), odszedł w stan spoczynku. Po 5 i pół roku wiernej służby i bliskiej przyjaźni zachorował na error99 (migawka) i ma wakacje. Cierpię i robię zdjęcia pstryczkiem Joanny.

Rankiem dnia następnego zerwaliśmy się skoro świt w południe i po wynegocjowaniu ceny u taksiarza na zadowalającą (kolejna różowa taksówka) pojechaliśmy do wspaniałej świątyni Wat Arun (50BHT) na której szczyt prowadzą tak strome schody, że niektórzy odpuścili sobie (między innymi ja). Spędziliśmy tam dość dużo czasu ponieważ świątynia jest olbrzymia i piękna. 
Przeprawiliśmy się przez rzekę po około 3BHT (0.30zł) za osobę i poszliśmy do świątyni Wat Pho (100BHT) czyli leżącego buddy. Och! Widziałam zdjęcia tego buddy, niby wiedziałam jak wielki jest ale samo doświadczenie spotkania z tym gigantycznym posągiem przeszło moje najśmielsze oczekiwania! I ma linie papilarne na stopach z masy perłowej. 
Ponieważ zgłodnieliśmy, a w China Town mają podobno najlepsze owoce morza, pognaliśmy tam tuktukiem i w bocznej uliczce wszamaliśmy krewetki, by wcześniej z buta pozwiedzać dzielnicę.
Kolejny tuktuk zabrał nas w miejsce będące kwintesencją Bangkoku - dzielnicę Patpong. Przespacerowaliśmy się więc uliczką wzdłóż której swoje usługi różne świadczyli panowie tytuując się romantycznie jako: Thai Boys, Best Thai Boys, Strong Thai Boys itp.
Ulica burdelowa główna jest natomiast okolona z dwuch stron nocnymi klubami takimi jak Strong Pussy, Thai Pussy itp, środkiem natomiast wrze handel i wyzysk na turystach. Jeśli nie umiesz lub nie lubisz się targować, nic tu nie kupuj. Ceny wyjściowe są kilkakrotnie wyższe. Kupiłam tu okulary "oryginalne podróbki" Prady za 480 batów, a kosztowały wg sprzedawcy 800. I tak pewnie przepłaciłam. Nie umiem w tym słońcu funkcjonować bez okularów słonecznych, a moje ulubione Biju Bridget pochłonęła Golden Mountain.
Pozaglądaliśmy do pootwieranych na ościerz klubów, ale żadnych ewidentnych dowodów obecności w nich słynnych tajskich lady-boys nie zauważyłam. Niektóre z tancerek miały spódniczki i według mnie mogły mieć tam wszystko. If you know what I mean :D
Standardowo już zakończyliśmy dzień na Khao San, smażonym skorpionem i wydawaniem ostatnich pieniędzy oraz boskimi smoothies.
W dniu naszego powrotu do Kuala Lumpur mieliśmy jeszcze w planie muzeum figur woskowych Madame Tussauds jedno z kilku na świecie i równocześnie najtańsze, zwłaszcza jeśli kupuje się bilety online i na "early bird". Jeden bilet wtedy kosztuje niecałe 50zł. Early Bird oznacza, że zwiedzać można pomiędzy 10:00 a 12:00. 
Złapaliśmy taksówkę (różową) na lotnisko Don Mueang (Departures wygląda sto razy lepiej niż Arrivals) i tyle nas widzieli :)

Anegdota o New Jersey. 
Na dworcu kolejowym poznaliśmy samotnie podbijającego Azję podróżnika z New Jersey - Justin'a.
Roznawialiśmy o dupie marynie aż trafiło na temat ustroju plitycznego w Tajlandii. Wstyd się przyznać, ale nie wiedzieliśmy oboje co oni tu mają. Powiedziałam, że po lotnisku i dworcu sądząc (za naszymi plecami, pół metra od nas przechadzała się rodzina szczurów) wygląda to jak komunistyczna Polska.
Justin zaczął się śmiać i zapytał: Are you feeling insecure? :D

obrazkowa

nie-dzielna

Everything changes. Everything is connected. Pay attention.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga