Rajska plaża

by 16:24:00 3 komentarze
Kota Kinabalu Marina
Na Borneo lecieliśmy z przygodami.
Ale po kolei.
Ponieważ po jednodniowym przystanku u Marthy, praniu i  przepakowywaniu musieliśmy zjeść śniadanie w naszej ulubionej knajpce u Mosina co też zrobiliśmy - nagle zaczęliśmy się spieszyć, a na lotnisko mieliśmy 60km. Zjawiliśmy się na Self Check In 55 minut przed odlotem, czyli 5 minut za późno. Ustawiliśmy się więc w kolejce do zwykłych Check In'ów i po 10 minutach idiota z budki powiedział nam, że nie zdążymy. Szczegół, że chcieliśmy odprawić się dokładnie "na styk", czyli 49 minut przed odlotem. Dureń się uparł i zostaliśmy w dupie. Terminal LCCT jest poza tym tak mały, że przejście z Check In i odprawę do bram trwa jakieś 7 minut, łącznie z kupieniem wody na bezcłówce.
No ale weź tu kłóć się człowieku z idiotą.
Musieliśmy przebukować lot. Kolejny był za dwie godziny z dopłatą 240 ringgitów za osobę!  A jeszcze kolejny o 17:15 za 160 ringgitów dopłaty. Wybraliśmy tańszy lot i zadekowaliśmy się na lotnisku na kolejne 5h... Przynajmniej lecieliśmy na hot seats, czyli tych wygodniejszych siedzeniach w Air Asia, gdzie ma się więcej miejsca na nogi. Szał. Niestety dotarliśmy na wyspę dopiero przed 20:00.
Bardzo miły pan taksówkarz zaprosił nas do swojego busa i za RM40 zawiózł do Tune Hotel znajdującego się na 1 Borneo, czyli na drugim końcu cudownego miasteczka Kota Kinabalu. Hotel był dużo gorszy niż ten na Penang, ale przynajmniej łóżka mają super-wygodne! Najtańsze piwo w sklepie RM12. Drogo.
Nasz miły kierowca busa pokazał nam gdzie w centrum są Night Markets, dwa wielkie targi z jedzeniem, otwarte od 18:00 do 00:00. Na jednym króluje grill, na drugim gotują. Wybraliśmy się na ten pierwszy następnego dnia, zaraz po tym jak na jednej z plaż wyspy Pulau Gaya spaliło nas słońce.
Palau Gaya i nasza Rajska Plaża
Twierdza "Rudy 102"

"Ze śmiercią jej do twarzy" czyli speedboat


Zerwaliśmy się jak co rano wcześnie przed południem i za RM1 (słownie: jeden ringgitt)  zajechaliśmy autobusem dla lokalnych do centrum. Taksówka na tej trasie kosztuje 20-30 ringgitt. Można też płacić w bananach (żarcik wyjaśni się później). Zjedliśmy genialne śniadanie, standardowo już u hindusa, bo tanio i pysznie, i poszliśmy na przystań jak z bajki, szukać łodzi, która przeprawiłaby nas na Gaya. Na przystani znajduje się coś na kształt dworca łódkowego i kiedy się wchodzi do poczekalni, naganiacze-zachwalacze wołają że swoich budek zapraszając do siebie. Dzieje się tak za każdym razem kiedy otwierają się drzwi. Wybraliśmy pierwszego z brzegu przewoźnika i za RM23 od osoby popłynęliśmy motorówką mieszczącą do kilkunastu osób na naszą wyspę, wcześniej wysadzając innych podróżnych na bardziej komercyjnych wysepkach.
Pulau Gaya jest wyspą, na którą płynie się żeby posurfować albo iść w dżunglę i dlatego rajską plażę - niezupełnie taką, jak z filmu z DiCaprio :D - mieliśmy na wyłączność.
Raj.
Wprawdzie plaże na Gaya są chyba tylko sporadycznie sprzątane i gdzieniegdzie walały się śmieci wyrzucone przez morze, to obserwujące nas na każdym kroku kraby i głośna dżungla wyciągająca ku nam liście wynagrodziła mam tę małą niedogodność. Przez następne 4 godziny naszym jedynym problemem było, czy fort z piasku ma być kwadratowy czy okrągły. Powstał Rudy 102 :P
Baliśmy się trochę, że przewoźnik może sobie o nas zapomnieć w drodze powrotnej, zwłaszcza że kiedy wypływaliśmy dwa razy ostrzegał nas przed wężami, a lokalnie zajmujący się hotelem  mieszczącym się w chatach na palach pan nie chciał nam sprzedać wody do picia bo mu rzekomo nie wolno i tylko rezydentom może.
O umówionej 16:00, spaleni na skwarki zadekowaliśmy się na pomoście w oczekiwaniu na łódkę. Tu okazało się że jeden z plażowych krabów zaprzyjaźnił się z moją torbą i nastąpiła akcja ratunkowa zakończona sukcesem i uwolnieniem pasażera na gapę. Łódka na szczęście przypłynęła i bezpiecznie - chociaż pan, który ją prowadził na pewno miał w rodzinie jakiegoś taja z tuktukiem - zabrała nas spowrotem na główną wyspę.
Kota Kinabalu jest tak uroczym miastem, że człowiek czuje się tu jak w domu.
Wieczorem, nasmarowani grubą warstwą żelu z aloesu, jako nowa rasa człowieka: "człowiek różowy niemyślący" stanowiliśmy nie lada atrakcję wśród lokalnych. Poza tym niewielu tu turystów. Pierwsze miejsce, w którym nie spotkaliśmy Polaków, a i białych twarzy niewiele.
Autobusy z naszego hotelu nie jeździły już tak często do centrum, więc taksówką pojechaliśmy na Night Market, bo okazji zjedzenia świeżej ryby z grilla nie można odpuścić. Taksiarz nie mówił po angielsku i wysadził nas pod jakimś sklepem wskazując bliżej nieokreślony kierunek. Łaski bez. Napotkani turyści z Hong Kongu wskazali nam inny aż w końcu miła pani przy pomocy swojego 10-letniego syna, mówiącego po angielsku wskazała nam kierunek a w międzyczasie pojawił się bus robotniczy i za RM1 od osoby przewiózł nas pół dzielnicy i wyrzucił pod samym Night Market.
Tam pośród gęstego dymu z wielu grillów, stąpając po spływającym krwią morskich żyjątek chodniku nabrzeża, wybrałyśmy z Agą dla siebie po różowej rybie, a Bartek - kraba. Pan sprzedawca polewając sowicie naszą kolację sweet chilli grillował ją specjalnie dla nas. Zamówiliśmy standardowo już fresh lemon ice tea i standardowo dostaliśmy ją w plastikowych kubkach.  Dostaliśmy plastikowe talerze (wszystko to wielokrotnego użytku, myte "na zapleczach" w dużych misach. Talerze tym razem były przywdziane w foliowe woreczki, ja dodatkowo dostałam rybę na szarym papierze. Zjedliśmy wszystko rękami - dostaliśmy też imbryczek z wodą do umycia rąk - jak większość. Była to najlepsza ryba jaką jadłam w Azji, kosztowała 10 ringgitt.
Wracając przez targ z owocami nakupiliśmy arbuzów, ananasów i takich małych słodkich bananów i w końcu skusiliśmy się na Duriana. Owoc, którego nie ma w Polsce, bo nie znosi podróży a dodatkowo nie wolno go przewozić w środkach komunikacji miejskiej z tej prostej przyczyny, że śmierdzi jak... no taka kolekcja starych skarpet z bździnami i kto wie czym jeszcze... Z durianem jest tak, jak ze słynnym dysonansem menela: kiedy durian jedzie taksówką, to i taksówka jedzie durianem.
Zapakowaliśmy się jednak z czarnym zawiniątkiem do taksówki, udając że nie wiemy o co chodzi, wcześniej chcieliśmy zapłacić panu taksówkarzowi bananami, ale na szczęście miał dobry humor i za RM20 i cztery banany zawiózł nas pod hotel. Joanna w tym czasie odsypiała plażowanie ze spalonymi na raczka plecami.
Nie chcieliśmy ryzykować wydalenia z hotelu, postanowiliśmy zjeść zakazany owoc na zewnątrz, ale uczta nie trwała długo, bo tego się jeść nie da :D

Następnego dnia unikając słońca niczym wampiry,  przemknęliśmy miejskim autobusem do centrum na śniadanie u hindusa - jestem dość pewna, że ten rósł nie był tylko z kury - i na lotnisko...
Kierunek: Hong Kong ;)

obrazkowa

nie-dzielna

Everything changes. Everything is connected. Pay attention.

3 komentarze:

  1. Za to spóźnienie dostaniecie ode mnie po dupach:-)
    Durian Wam nie smakował???? Ej, no co Wy?
    Jak już będziecie w Hong Kongu, to wstąpcie do "Kowloon New Hostel" i odbierzcie depozyt za klucz, którego mi nie oddali w ubiegłym roku:-) Na obiad Wam wystarczy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ Wujku! Top nie nasza wina że spóźniliśmy się na samolot :P
    A z tym durianem to mam nadzieję że sakazm. Fu.
    Znajdziemy ten hostel i spalimy go!
    Dzisiaj The Peak :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, jeśli go spalicie, to nie będziecie mieli gdzie mieszkać, bo Wasz hostel jest w tym samym budynku:-) Postraszcie ich tylko!
      Duriana uwielbiam. Cóż, widocznie mamy inne, te...kub(p)ki....smakowe;-)
      Wieczornych widoków z Victoria Peak już wam zazdroszczę.

      Usuń

Archiwum bloga