You give 10 extra ringgit?

by 14:08:00 0 komentarze
Wstążki z modlitwami do Buddy w świątynie Kek Lok Si.
Lot do Penang rezerwowaliśmy jako ostatni, bo dopiero w sierpniu. Nasz pierwszy lot z AirAsia i to z LCCT w Kuala Lumpur - terminalu AA, przed którym przestrzegali nas wszyscy znajomi, którzy wcześniej stamtąd latali. Lotnisko miało być chaotyczne i niezorganizowane a dodatkowo człowiek jak już przejdzie przez boarding to wypuszczany jest samopas na płytę lotniska i ma sobie szukać swojego samolotu, tak jak autobusu na dworcu PKP.
Zakładam, że co-nieco się zmieniło, bo nawet się tam odnaleźliśmy a na płytę lotniska owszem, wchodzi się ale wypuszczane są grupy tylko na jeden lot równocześnie, więc nie jest tak źle (co do opieszałości pracowników linii AirAsia, tu nic się nie zmieniło, ale mieliśmy się o tym przekonać dopiero za dwa tygodnie, lecąc czy raczej starając się lecieć na Borneo). Małe airbusy AirAsia są całkiem wygodne a lot na Penang trwa 45 minut. No, ciężko się wyspać. Wylądowaliśmy i nie zdążyliśmy złapać taksówki, bo taksówka złapała nas i standardowa gadka:
Georgetown
- Where are you from? Germany?
- Poland.
- Aaaa! Holand!

- No. P O L A N D.
Chwila konsternacji i zaskakująco najczęściej seria pytań czy mówimy po rosyjsku, czy Warszawa, wiec generalnie mają ogólne rozeznanie. Biorą nas za Niemców przez blondasa :P Jeden taksiarz powiedział nam że no właśnie nie wyglądaliśmy na Holendrów bo Holendrzy są wysocy, a my nie. No jak nie!? :D
Tune Hotel - sieciówka pod patronatem AirAsia - rewelacyjny, wygodne łóżka i czysto.
Mieliśmy to tylko nieco ponad 24h wiec od razu wyruszyliśmy na poszukiwanie knajpki u Kapitana w Georgetown, knajpki którą polecił nam wujek Mario - nasz mentor w sprawach Azji południowo-wschodniej (KLIK Gringopollo - wujka Mario podbój ameryki południowej - to z tych ostatnich fanaberii :P) 
Najlepsze jedzenie jest w ulicznych knajpkach, chociaż u Kapitana trafił nam się niekumaty kelner, pozapominał zamówienia, wylał sos na pożyczony przewodnik i Agi aparat, trzy razy nawracał bo go wołaliśmy "Jeść!!" I w końcu wystawił nam błędny rachunek. Zakładam, że jeśli kiedyś to była dobra knajpa to teraz lecą na starej renomie. Natomiast śniadanie jedliśmy niedaleko Time Square i tu poza tofu, kurczakiem, kiełkami, mięsnymi kulkami i mrożoną kawą, jedliśmy też takie maleńkie rybki prażone w jakimś sosie z orzechami ziemnymi. Dziwne, ale zjadliwe. Aaa! No i jajka. W curry, albo w ostrym sosie. Oni tu jedzą dużo jajek.
Po kolacji u kapitana kupiliśmy u hindusa indyjskie piwo King Fisher o mocy 7.2 za cenę RM7.5 i poszliśmy na nocne zwiedzanie Georgetown, w którym jestem bezwzględnie zakochana bo to stare urokliwe miasteczko pełne uliczek z wielce klimatycznymi kamieniczkami. Tak zwiedzając dotarliśmy w końcu na wybrzeże, gdzie nie ma zejścia na plażę niestety, ale jest skwerek i murek i połowa miasta urządza tu piknik. Zakładam, że Deepavali może mieć coś z tym wspólnego, ale całkiem możliwe ze oni tak co wieczór. Mało kto pije alkohol.
A tu już Kek Lok Si Temple













Następnego dnia musieliśmy się niestety spieszyć, bo samolot powrotny do Kuala Lumpur mieliśmy o 18:35, a chcieliśmy jeszcze zobaczyć buddyjską Kek Lok Si Temple na Penang Hill.
Pan taksówkarz obiecał świątynię z dwu-godzinnym czekaniem na nas, plus wytargowaliśmy jeszcze świątynię węży i dowóz na lotnisko z Komtar, czyli centrum za 100 ringgit. Nie mało, ale też woleliśmy nie ryzykować spóźnienia na samolot.
Kek Lok Si jest największą świątynią buddyjską w Malezji i jest bardzo malowniczo położona na stoku Penang Hill, który pokrywa dżungla. Wielki Budda siedzi majestatycznie w najwyższej części świątyni i łaskawie ogarnia wzrokiem i "natycha" do medytacji. Wejście do wyższych części świątyni kosztuje 2 Ringgit. W pierwszej przepysznej sali świątynnej - wszędzie tam wchodzi się boso co totalnie uwielbiam! - kupiliśmy wstążki z modlitwami i teraz gdzieś tam na najwyższej gałązce wisi nasza pomarańczowa wstążka która z jednej strony ma napisane "szczęśliwą podróż" a z drugiej "Polska - Azja, Azja - Polska 2013, Aga, Asia, Bartek, Marzanna" :)
Nasz pan taksówkarz czekał na nas grzecznie, sam będąc buddystą pochwalił się wiedzą o świecie, wiedział na przykład ze stolicą Polski jest Warszawa i poopowiadał nam trochę o Malezji i Penang i o tym ze on ma 71 lat a jego syn 44. Nie ma tu systemu emerytalnego i starsi ludzie albo pracują ile się da, albo są na utrzymaniu dzieci.
Zatrzymaliśmy się w Snake Temple, ale nie na długo bo tak serio to nie było tu wiele do oglądania. Raczej tak jak przeczytałam w przewodniku "kilka naćpanych węży na patykach". No szkoda. W samolocie znów nie udało nam się zdrzemnąć a na Lotnisku w KL zaczęły się schodki.
Martha poinstruowała nas wcześniej, że taksówki na LCCT nie da się złapać ot tak, trzeba ją zamówić u pani z firmy taksówkowej na lotnisku, zapłacić 75 Ringgit - bo tyle kosztuje do TTDI One Utama, czyli tam, gdzie u Marthy w Kuala Lumpur pomieszkujemy - z karteczką iść do pierwszej taksówki w rządku i już. Z tym że pani krzyknęła nam 105 Ringgit. Wiec poszliśmy do drugiej, w końcu zaczepiliśmy taksiarzy i jeden gości zaprowadził nas do innych pań, które nie wiedziały gdzie jest TTDI i pomimo tego wołały 100 Ringgit.  W końcu wynegocjowaliśmy small car, no luggage! I jakiś młodzik zgodził się nas zawieźć te 60km do KL chociaż i tak sam nie do końca wiedział gdzie to jest. Spoko. By było, gdybyśmy 5 km od lotniska nie złapali kapcia...
Bartek już zakasał rękawy, że pomoże młodzikowi zmienić oponę która... okazała się być zapasem. Ups. Dokulaliśmy się do najbliższej stacji benzynowej i zaradny taksiarz zaczął dopompowywać rozharatany zapas z nadzieją pewnie, że jednak zaliczy kurs. Jasssne. Szczęśliwie napatoczył się jego pusty kolega i po 10 minutach pomagania i tłumaczenia "kaj my som i kaj jadom" zabrał nas by poobwozić jakąś inną drogą a na fajrant zastrzelić zacierając dłonie tekstem: "You give 10 extra Ringgit?"
Mistrzu.
Tego wieczora czekała na nas urodzinowa pizza, ponieważ mąż Marty - Joerg obchodził urodziny. Wpadliśmy wiec do znajomego  "spożywczaka" i do lodówki z piwem gdy nagle oczom naszym ukazało się objawienie.  Objawienie, które miało 0,7l biało-czerwoną nalepkę z orłem i napisem POLSKA VODKA a małymi literkami: Made in Malaysia hahaha!
Tak więc wręczyliśmy zdobyty skarb z nadzieją że nie stanie się nowym Welcome Drink w ich domu.
Stał się.

obrazkowa

nie-dzielna

Everything changes. Everything is connected. Pay attention.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga